Można zalać zupkę chińską wrzątkiem, można być zalanym przez
wodę cieknącą z sufitu. Mogą nas również
zalać informacje podawane przez media. Równie dobrze można się podtopić w
zalewającej nas fali tanecznych event’ów, które niestety nie zawsze dostarczają
tego co powinna przynieść woda, mianowicie – rozkwit.
Hip-hop, jako kultura w znacznej mierze rozwinęła się dzięki
zdrowej (choć nie zawsze) rywalizacji. Bitwy toczone przez bboys, DJs, raperów,
czy writer’ów pozwoliły znaleźć się na obecnym poziomie, wszystkim elementom
tej kultury. Dzięki różnego rodzaju starciom tanecznym, czy werbalnym każdy
mógł dołożyć coś od siebie i wynieść dany element na wyższy level.
W dzisiejszych czasach bitwy, które kiedyś odbywały się na
boiskach, ulicach, w kołach w klubach, czy na Block parties dziś głównie mają
swoje miejsce na parkiecie podczas różnych eventów. Czasami bywa tak, że imprez
okresowo brakuje, z kolei innymi razy jest ich aż nadto. Praktycznie każdy
weekend „tanecznego sezonu” (od września do czerwca) wypełniony jest zawodami w
różnych częściach kraju. Eventy rodzą się jak grzyby po deszczu. Patrząc w
kalendarz imprez trzeba się grubo zastanawiać, w których wziąć udział. Czy aby
na pewno? Dużo nie zawsze znaczy dobrze. Odwiedzając wszystkie „turnieje” tylko
po to, by zaliczyć obecność, nie przyczynia się do rozwoju bboya czy bigirl,
jak i do rozwoju sceny w szerszym wymiarze. Zalew imprez powoduje, że większość
z nich jest na średnim lub często niskim poziomie. Bardziej doświadczeni
tancerze nie wpadają na wszystkie imprezy z kalendarza, bo „zaliczanie” contest’ów
nie jest potrzebne do osiągnięcia rozwoju. Często bywa tak, że w ten sam dzień zawody
odbywają się w kilku różnych miejscach w Polsce. Sprawia to automatycznie, że
grono potencjalnych tancerzy, mogących wziąć udział w zawodach dzieli się na
kilka imprez. Większość ludzi (z rozsądku, braku funduszy lub patriotycznie) wybierze
lokalną akcję, by miejscowo wspierać inicjatywę. Wszystkie imprezy stracą rzecz
jasna na ilości uczestników. Rozumiem, że kozacką sprawą jest możliwość wzięcia
udziału w zawodach we własnym mieście, lub w pobliżu, ale wiąże się to niestety
z tym, że imprezy konkurując ze sobą tracą
w wielu aspektach, głównie na poziomie zawodów, czy atmosferze, a przecież te
elementy są najistotniejsze bo one nadają cały klimat.
Duże imprezy, z historią, o wyrobionej marce, czy po prostu
ulubione wśród tancerzy zawsze będą przyciągać liczne grono ludzi. W sytuacji,
gdy na zawody przyjeżdża garstka tancerzy odbywa się mało bitew. Logicznie myśląc –
znikoma ilość bitew przynosi minimalny progres. W ten sposób zataczamy koło.
Większa liczba trudnych walk, to klucz do postępu. Nie sztuką jest wygrać
imprezę pokonując, na drodze do finału, przeciwników w dwóch, czy czterech
walkach. Sukcesem jest bycie „świeżym” przez sześć czy dziewięć bitew. Liczy
się umiejętność tańczenia w kołach przez całą imprezę. Ale jak tworzyć kółka skoro
nie ma klimatu? Ani bboys - w około. Dlatego zalew imprez, często bardzo
przeciętnych, nie przyczynia się do rozkwitu ogółu sceny. Dzięki odfajkowaniu
kolejnych zawodów w kalendarzu łatwiej zaspokoić swoje ego – „Byłem tu, byłem
tam, wygrałem tą i tam tą imprezę. Jeżdżę i reprezentuję” Jak już wcześniej
wspomniałem, liczy się jakość a nie ilość. Poza tym, rodzi się pytanie: czy
jeżdżąc na większość imprez w kraju jest się w stanie być zaskakującym i
niepowtarzalnym na każdych zawodach? Wygrywanie zawodów tymi samymi ruchami co
tydzień, jest można powiedzieć - antonimem tak istotnego w tańcu słowa –
rozwój. Może lepiej odpuścić sobie 3 imprezy, odłożyć kasę i pojechać gdzieś zagranicę?
Potańczyć z kimś kogo nie znamy, dostać po dupie i wrócić na salę potrenować??
Wybierając się na kolejną imprezę warto zastanowić się nad
tym, czy jadąc na event będę się dobrze bawić, zdobędę doświadczenie i coś z
niego wyniosę, czy raczej pojadę zaspokajać własne Ego. Czasami lepiej zostać
na weekend w domu, pójść na salę i zrobić faktyczny postęp zamiast tonąć w tym
zalewie podrzędnych contest’ów. Jeśli zależy nam na osobistym rozwoju i rozwoju
polskiej sceny tanecznej w tym przypadku stricte - Bboying, wspierajmy te
dobrze przemyślane i zorganizowane imprezy (małe i duże), które niosą ze sobą czystą
esencję tańca i hip-hopu – MAJĄ DOBRY VIBE!
Jeśli ktoś ma zajawkę pojechać na mniejszy event (mniejszy
nie znaczy gorszy, bo może mieć więcej klimatu niż cała masa ogromnych
event’ów), wpada, a jest tam lipa z klimatem, moim zdaniem powinien włożyć coś
od siebie. Spróbować samemu, albo z ziomkami potańczyć dla siebie, dla własnej
przyjemności (poza contest’em). Może to zainspiruje kogoś do tego by ruszyć
tyłek. Jeśli uwielbiam to, co robię, a uwielbiam, to nie wpadnę na imprezę
zrobić 5 setów, by po evencie zawinąć się od razu na chatę, bo to bez sensu
(sztuczny reprezenting). Nie chcę zostać zalanym przez niezliczoną liczbę
imprez, a jeśli już gdzieś jadę staram się dawać coś od siebie, żeby naprawdę
zrobić progres…
Yo
ReplyDeleteFajnie, że poruszasz ten wątek. Im więcej gada się na temat sceny tym większy jej rozwój, a (moim zdaniem) paneli dyskusyjnych i publikowanych rozkmin na bierzące tematy jest wciąż za mało.
Zgodzę się z Tobą, że z punktu widzenia doświadczonego bboya dobrze jest zadbać o selekcję odwiedzanych eventów. W "jego" przypadku jest to wskazane.
Jednak małe biby są dobrą okazją dla początkujących bboys na szybki progres. Dlaczego?
Po pierwsze ze względu na ilość zrobionych setów. Na większości dużych eventów, przedostanie się przez eliminacje (przeprowadzane najczęściej na zasadzie masówki) graniczy z cudem (podkreślam, w przypadku początkujących bboys).
Po drugie, na mniejszych bibach bardzo często można spotkać nieznanych nam bboy'ów. Ja osobiście bardziej lightowo czułbym się przed Roxritem niż przed jakimś randomowym typem. Po tym pierwszym: a) wiem czego się spodziewać, b) i tak nie mam nic do stracenia więc pocisnę go wszystkim co mam najlepsze. Ktoś może powiedzieć "no dobra, skoro bardziej będziesz się starał i dasz 100% to progres też będziesz miał większy". Problem polega na tym, że mój przeciwnik idzie dalej do finału i tak czy siak ma tego samego dnia większy progres niż ja. Natomiast o tym drugim często nie wiem nic.. jak tańczy, czy wystarczy jak go pocisnę freestylem, foundation itd. itd. Powstaje niepewność nad którą trzeba zapanować, a to chyba jedna z kluczowych umiejętności potrzebna do wygrywania np. za granicą.
To jest chyba trochę tak jak z grami komputerowymi. Dobrze jest zacząć od niskich poziomów trudności, żeby sukcesywnie pnąć się w górę.
A co do wysypu takich małych (często niedopracowanych) imprez to wyraźny znak, że scena się rozwija. Przecież organizatorzy też muszą gdzieś się uczyć, a raczej kiepsko by było gdyby zaczynali od organizacji wielkich eventów takich jak WCH, BOTY, Outbreak itp. Ponadto (teoretycznie?) im więcej małych eventów dla początkujących, tym luźniej na tych dużych. Czy duże biby nie byłyby ciekawsze i bardziej pasjonujące, gdyby nie trzeba grzebać się pół dnia w eliminacjach dla miliona osób, wykorzystać ten czas na ociekające flavą koła z największymi kocurami, a podczas finałowych batelek drzeć niezmęczone przez znane i lubiane "zróbcie hałas" mordy?
Ode mnie to chyba tyle :).. btw. fajnego bloga masz.
Pozdro pis joł i takie tam
Rączka
PS: Wszystko git tylko wystawianie komentarza jest jakieś skomplikowane.
Przede wszystkim dzieki za koment i sorki za pozna odpowiedz, ale okres wakacyjny nie sprzyja lacznosci internetowej:)
DeleteJesli chodzi o tanczenie z kotami, to racja czasami na eventach jest okazja, zeby sie z nimi potrachac, nie jadac za granice i mozna dac z siebie wszystko. Ale nie wazne kto przed toba stoi na walce, wazniejsze jest pokonanie siebie, nie zaleznie czy stoi przed toba Kmel, czy Bboy hobbit:) nawet Ivan nawijal o tym na jednym z filmikow Catch the Flava.
W kolach mozesz stoczyc walke z kim chcesz, bez limitu rund. Sam, albo z ekipa, tam jest energia. Kolo weryfikuje skillsy...
Potrzeb nam jamow i tanczenia w kolach... I poczatkujacym i bardziej doswiadczonym. W kolach mozna sie sporo nauczyc...
Nie wiem, czy ilosc kontestow przeklada sie na rozwoj calej sceny, bo wiele z nich jest naprawde kiepskich, niezaleznie od doswiadczenia organizatorow. Wydaje mi sie, ze wiele imprez jest robionych tylko po to, by byly. Nie przemyslane itp.
Nie ma juz praktcznie imprez, ktore przyciagaja cala scene. Ludziom nie chce sie jechac na drugi koniec Polski, bo w nastepny weekend maja bibe 30 km od chaty. Ciezko przez to powiedziec, czy scena faktycznie sie rozwija.
Male imprezy potrafia byc kozackie, ale jesli np. wpada tam 10 ekip po 3 os. kol pewnie nie bedzie. To moze chociaz walki po 3 sety, albo kazdy z kazdym, nie pucharowo. Cos trzeba wymyslic!:)
Tak, czy inaczej mysle, ze to powazny temat, ktory powinien byc poruszony i przez doswiadczonych graczy i mlodych kotkw wchodzacych na scene. Od tego przeciez zalezy rozwoj nas wszystkich:)
Pozdr!